I.
Zastanawiajac sie nad zaslugami JP2 jedno jest pewne: podrozujac po swiecie Polak moze byc raczej pewny, ze ludzie rozpoznaja jego kraj - bedac Wegierka najczesciej napotykam na puste spojrzenia gdy mowie o Wegrzech. Gdy dodaje ze to Europa, obraz troszke sie oczyszcza, ale wciaz niezadkie sa pytania typu: jaki jezyk uzywacie na Wegrzech, angileski czy francuski? Gdy po kilku dniach pobytu w Kamerunie przyznalam sie do pochodzenia polskiego na moje najwieksze zdziwienie moi miejscowi koledzy z pracy dumnie zaczeli mowic o papierzu i szybko dorzucili, ze umieja liczyc po polsku. Prosze bardzo, ucieszylam sie na mysl bliskiego mego sercu brzmienia, ale to co uslyszalam bardziej brzmialo jak jakies zaklecie japonskie, niz raz dwa trzy polskie. Koledzy zaklinali sie, ze to po polsku, ze to ksiadz z pobliskiego miasta ich tego nauczyl. A skad ksiadz po polsku mowi? A bo sam jest Polakiem, a tak wlasnie liczyl, gdy ich teakwondo uczyl. Od razu sprawa sie wyjasnila, ze skoro taekwondo, to po koreansku liczyl, ale mysl o pol rodaku tak blisko jednak mi serce rozgrzalo. Nawet jesli mial to byc ksiadz...
Pierwsze spotkanie moj zapal troszke ostudzilo, ale przypisalam to naglosci i krotkiemu czasu trwania. Wiadomosc oczywiscie szybko sie rozniosla, ze jakas Polka z szympansami pracuje, i pewnego dnia w porze obiadowej stroz mi przesyla wiadomosc, ze moi wujkowie przyjechali mnie odwiedzic. Serce mi podskoczylo, co to jacy moi wujkowie moga sobie na wycieczke ot tak do Kamerunu sobie pozwolic. Ale wujek to tylko ich zartobliwe okreslenie rodaka, co nic dziewnego, ze kazdego wpakowuja w rodzinne relacje, skoro wsie tu tak male, ze praktycznie kazdy z kazdym spokrewniony, a o chowie wspobnym swiadcza liczne dzieci albinosy co z powodu choroby sa odrzucane. Tutaj każdy jest spokrewniony z każdym w jakiś sposób, gdy różnica między dwoma osobami wynosi 20 lat, to równie dobrze można oczekiwać, że mamy do czynienia z braćmi jak i z ojcem i jego synem. Tak więc ok. 50 letni stróż Robert przesłał mi wiadomość przez walkie-talkie, że mamy wizytorów, a jego 20 letni brat (meme pere, meme mere) pełniący funkcje edukatora oprowadził moich "wujków" po obozie. Ja najpierw przyglądałam się im z daleka, ale jest coś w Polakach, co pozwala ich rozpoznać nawet gdy szansa spotkania ich w buszu kameruńskim wynosi około 0,004%. Muszę przyznać, że miałam od razu troszkę bojowe podejście, zwłaszcza, że wiedziałam z opowieści menadżerki ile zwierząt jest utrzymywanych w niewoli, zwłaszcza przez księży i siostry w całym Kamerunie. Ale też nic dziwnego skoro Biblia wyższość ludzi nad zwierzętami oznajmia, a kościół katolicki tylko miłość, a nie empatię propaguje. Można kochać całym sercem cały czas krzywdę drugiemu wyrzadzając. Przedstawiłam moim "wujkom" Kashke (Kaśkę, ale kto tu poza raz dwa trzy koerańskim po polsku mówi?) oddaną do nas przez następce polskiego ksiedza. Mój starszy wujek oczywiście od razu się ożywił, i choć jej z pomiędzy 4 innzch szympansów opczywiście nawet nie rozpoznał, to przyznał się, że znał ją dobrze jeszcze z tamtych czasów. Ale by być szczerym przyznać trzeba, że z zainteresowaniem słuchał moje pouczenia o tym co szympans potrzebuje i jakie to okrucieństwo trzymać go jako zwierzęcia domowego. Młodszy, co w Afryce krócej siedzi, ale za to zna się na wszystkim jakby tutaj urodzony, głową ciągle kręcił, i jako taki co w Afryce krótko siedzi, ale za to zna sie na wszystkim jakby tutaj urodzony, tłumaczył mi, że sprawy mają się tak, że tutaj nic się zmienić nie da. Pytanie pozostaje w takim razie po co on tutaj tak daleko do buszu na misję nawracającą przyjechał, ale przynajmiej ten starszy, co też Bogu milszy mądrze milczał, bo w Afryce już dziesięc lat siedział i wiedział, że sprawy są bardziej skomplikowane. Było to spotkanie krótkie, jakoby wprowadzające, i umówiliśmy się na niedzielę, gdyż oni planowali wypad do innego miasta by odwiedzić żyjące tam siostry Polki.
Pojawiłam się u nich z pewnymi obawami typu co będzie, jeśli mnie wpierw na mszę zabiorą, lub jak zareagować na modlitwę przy stole. Ale mszy nie było, a modlitwa trwała krótko, i nikt do niej dużej wagi nie przywiązywał. Planowany był grill u sióstr, co ich przyłożona dentystka wyjechała, więc szalona impreza mogła rozkręcić się bez obawy. Bojaźliwe spojrzenia, krótkie uśmiechy, nieśmiałe ręce, zaczerwienione policzki. Dwie siostry, dwóch zakonników a ja czułam się jakbym nagle wpadła na spotkanie towarzyskie z XVII wieku jako przyzwoitka. Tyle, że wzmianki o pustym miejscu w łóżku, lub cholery, kurdy i inne przekleństwa wcale się nie powstrzymywały na mój widok. "Tutaj na misji jesteśmy ze wszystkimi na ty, zobaczysz sa bardzo luźne kontakty. Tutaj każdy jest na swój sposób szalony. Trzeba być szalonym, żeby tutaj przyjechać. Hihi. Ty też na pewno jesteś szalona", tłumaczył mi mój młodszy wujek infantylnie chichocząc. Szaleństwo zawsze ma dwie strony. Może doprowadzić do upadku, ale też niewątpliwie tylko szaleńcy, co się otoczeniem nie przejmują, moga osiągnąć wielkie rzeczy. Wieczór więc spędziłam na szukaniu doniosłego szaleństwa w kościele, ale nic poza pustym chichroczeniem nie usłyszałam. Tematy się zmieniały, ale najczęściej krążyły wokół ludzi znanych z Polski, raz czy dwa razy udało mi się coś powiedzieć o małpach, ale typowo jedyną zainteresowaną osobą była świecka pielęgniarka. Trudno też oczekiwać, by towarzystwo nieszczęściem zwierząt się przejmowało, skoro nawet na otaczające ich ludzkie cierpienie nic nie poradzą. Kiedy opowiadałam o pewnym chłopcu, który w naszym szympansim ośrodku pracował, spadł z drabiny i został kaleką na całe życie, i nasz projekt się nim teraz opiekuje, napotkałam się na szczere obirzenie młodszego, obwiniając nas, że komukolwiek zadarmo pomoc niesiemy. "No i macie, widzicie, uratowaliście mu życie (bo kikla operacji mu zapłaciliśmy, chłopak na prawdę wrócił z grobu, sami lekaże byli zdziwieni), to teraz go macie na całe życie. Wiadomo, że rodzina go opóści, woleli, żeby umarł, problem ieliby z głowy." - to co móił, to smutna prawda, lęk w tym, że jego atak na mnie brzmiał, jakby się z tą rodziną głęboko zgadzał, bo jaki porzytek z człowieka, który pracować nie może. Chłopak leży cały dzień w łóżku, rodzice go zaostawili, nasz projekt płaci za wynajęcie pokoju, pielęgniarza, za lekarstwa i jedzenie. Pozostali z nim tylko młodsza siostra i brat, co okazał sie chory na HIV. I teraz co zrobić jak się ma szesnastolatka, co niknie przed naszymi oczyma, jego skóra żłócieje, ma ogromne rany na ciele, oczy mu czernieją a rodzice dom opóścili? "I co jeszcze bratem też chcecie się zaopiekować?" - kręci głową młodszy - "nie wolno im nic dawać. Tak widzisz, leczenie HIVu jest teraz darmowe, to też zrobbił błąd rząd, bo teraz darmowe, a potem jak pieniędzy braknie to wprowadzą, że znów płatne i oburzenie wśród ludzi będzie. Trzeba ich nauczyć pracy, i nic za darmo nie dawać." - każdy się z nim zgodzi, bo taka historia Afryki, że biali przyjechali, czarnych wyzyskiwali, a jak ich sumienie brało, to nagle wszystko zadarmo rozdawali. "Zobaczysz, czarny przyjdzie, i powie ci, że potrzebuje dwa tysiące, ja na to mówię dobrze, bierz maczetę, dwa tysiące, to dwa dni pracy jak liczymy 300 za godzinę, ale on ci powie, że nie on chce te pieniądze zadarmo." - oburzenie w jego oczach, ale trzeba przyznać mu rację. Może też miłosierdzie katolickie polega nie na dawaniu, lecz na edukacji. I zgadzam się, że może to i był błąd, że nasz projekt przyjmował na poczatku chorych i leczył za darmo. Piękna idea, ale w praktyce nie do wykonania, bo im więcej się daje, tym więcej się od nas chce, dać im dłoń, to cały łokieć chcą, a projekt nie ma na to pieniędzy by całe wsie opieką medyczną objąć. Rzecz w tym, że każdy dobrze wie, że kościół to nie NGO, lecz pieniędzy ma aż pod dostatkiem, wystarzy pomyśleć o złotych kieliszkach, cennych obrazach, wielkich posiadłościach - już nie będę przesadzała z ideałami św. Franciszka, co jednym tchem rozdał wszystko co miał, ale co by kościołowi zaszkodziło zaangażować się trszokę bardziej finansowo w pomoc trzeciumu światu? Na pytanie mojej menadżerki, w takim razie co oni tutaj robią, musiałam dobrą chwilę się zastanowić, a i tak moja odpowiedż zabrzmiała: nic. Jakoś nie przekonał mnie żaden z nich, gdy dzień po grillu obwozili mnie w mieście po ich posiadłości: wybudowali szkołę - z pieniędzy, ktore dostali od Amerykańskiej firmy naftowej, prowadzą tą szkołę - płatną, ale za to na wysokim poziomie, bo żebym wiedziała, oryginalna edukacja jest do niczego. Mają ziemię na której pracuję ludzie biedni z miasta i z otaczających wiosek, gdy cjcą zapłacic za lekarstwa lub porzyczkę zarabiając ok 2 dolara na dzień. Większość posiadłości to jednak ziemia zarośnieta, nieuprawiana. "O tutaj tą część daliśmy dzieciakom, zobacz jak ładnie sobie poradzili. Maą sobie kawałek ziemii, pomyśleliśmy, że mogą sobie tutaj uprawiać co chcą i potem sprzedać w mieście za parę groszy. Będą mieli kieszonkowe. " Na co? Na pielgrzymkę, oczywiście, dodaje młodszy. W Kamerunie ziemia jest darmowa, znajdziesz sobie skrawek nieuprawianej ziemi, jeśli ją oczyścisz i coś zasadzisz, to nikt nie ma prawa słowem pisnąć. Skąd więc ta wielkoduszność? Wielkie plany poza tym z ich ziemią. Zeby wszystko ładnie uporządkować i wielką katerdę tu wybudować. I jakąś halę konferencyjną. Zeby pielgrzymki móc przyjmować, nikt inny inaczej na takie zadupie przyjechać nie chce. Jedziemy dalej, klimatyzowana terenówkam ja tylko potakuję głową. Niestety trzeba na to wszystko jeszcze poczekać, bo kościół biedny, pieniędzy nie ma. Bądźmy wdzięczni Bogu i Amerykańskiej firmie naftowej, która tą drogę położyła na której teraz jedziemy. Kiedyś to mieli ukałady: dzwonili di Cotcom, a oni jak tylko mieli piach, paf, przyjeżdżali, kładli ziemię, 3 traktory, w dwie godziny było gotowe. teraz jest inaczej. Cotco już się nie rozbudowuje, a i pieniędzy brak. W przyszłym miesiącu mają dwa święcenia, bo biskup z większego miasta chce oszczędzać więc święceni u siebie nie robi. Biskup co ma małe zoo w ogrodzie, dowiaduję się później od mojej menadżerki. Kto wie czy też nie ma szympansa, ale iluzje, że moi wujkowie pomogą mi w tzm dociekaniu rozpłynęły się w mgłę. "MIsja to ciężka rzecz, nie każdy zdaje sobie z tego sprawę" - mówi z powagą młodszy. "Teraz jak jeżdżę do domu, to mi się śmiać chce z kolegów, którzy goszcząc mnie narzekają, że tylko pięć rodzajów szynki mogli mi zaoferować" wymachuje rękami, palcami pokazując liczbę. Potem mina wszechwiedzącego męczennika: " My tutaj jemy codziennie tą samą szynke, nie ma innego mięcha, nawet jak już patrzeć się na nią nie możesz" Siedzimy w okół obfitego stołu: szynka, miód, dżem, margaryna, wrzywa, nawet krem czekoladowy (co prawda kameruńskiego wyrobu wręcz nie do zjedzenia) i jogurt zrobiony dzień wcześniej przez siostry włoszki prowadzące dyspanser za domem. Jest nas 6, dwóch wujków i trzech czarnych nowicjuszy, co księciami zostać chcą, choć ogólne niezadowolenie z nich wśród polskich misjonariuszy. Główne zarzuty, że nie czują się jeszcze swojo, ani na plebani, ani w swojej wierze. Co do plebani to dla mnie nic dziwnego. Jak taki chłopak ze wsi ma sie czuć jak w domu w takim bogactwie, skoro wieśniacy potrafią bitwę stoczyć o pustą butelkę od wody taka to tam bieda. Widziałam nieraz w pracy, jak kłamać potrafią, tylko by pustą puszkę półlitrową uzyskać. Dzieciaki bębny z nich robią, a dorośli to gotują nimi, jedzą z nich i przechowują przeróżne rzeczy. Jasne, że każdy będzie chciał księdzem zostać, skoro tp znaczy napełnić pusty żołądek. Nawet jeśli praca misjonarza jest tak ciężka, bo przecież misjonarjusz robi wszystko. "Ja murarzem jestem, i od pola, i kucharzem i wszytsko własnoręcznie trzeba robić". Próbuję przekonująco potakiwać, choć myślę o swojej menadżerce, co w buszu siedzi, kobieta sama kieruje pracą, budową i życiem małpek, dla których obóz nasz to na wpół wybawienie, bo niektóre całe życie nic innego tylko 2x2 metrów klatki znały. A teraz na drzewa się wspinają i swoje życie społeczne mają zdrowe i szczęśliwe. "Wiesz, że macie dużo wrogów. Ludzie tu nie rozumieją dlaczego wydajecie tyle pieniędzy na małpy." My przynajmiej na coś je wydajemy, myślę sobie, ale też myślę o tych wszystkich ludziech, co do nas po opiekę medyczną przychodzą. Dwadzieścia kilometrów do najbliższego szpitala w mieście, to może być kwestia życia i śmierci, a u nas nawet jeśli lekarze nie ma, to menadżerka rozpoznaje symptomy większości chorób tropikalnych. I znów zadaję sobie pytanie co ta misja tutaj robi. Narzeka, że ciężka praca, że brak pieniędzy, ale woda i prąd i sklepy wyposażone pod ich nosem. A jak przyjeżdżam, by grube pieniądze na na małe rozmienić, bo tylko takie przyjmują ludzie we wiosek, gdy od nich owoce kupijemy - następna pomoc niesiona okolicznym wioskom -, to zaskakuja mnie ilości, jakie oni od biednych jako dary co tydzień dostają. Wieśniak w niedzielę zamiast na ple orać to z pustym żoładkiem do kościoła pójdzie, i wrzuci te pare franków, żeby księża mogli sobie szynkę na śniadanie przed mszą kupić. A i tak zostanie zbesztany za swą słabą wiarę. Ze katolicyzm na swoje proste afrykańskie przesady nakłada. Dla mnie ciekawe zjawisko kulturalne, dla nich czysty poganizm. " Wiesz jak to oni różne rzeczy wieszają nad drzwiami, by duchy ich nie odwiedzały. No to przyjdzie ci taka jedna i prosi o wodę święconą, żebym jej do domu dał. Pytam ją po co, a ona mówi, że chce dom pokropić, by odstraszyć złe duchy. I co? Poganka, no nie, czysty poganizm" oburzony opowiada młodszy. Po czym ten co Bogu milszy dodaje "Lub opowiem Ci inną. Była taka kobbieta w szpitalu, chora, odwiedziłem ją i ona mnie prosi bym się pomodlił, to ona wyzdrowieje. Więc ja jej tłumaczę, że owszem, mogę się o nią pomodlić, ale jedyny Bóg ma siłę ją uzdrowić. Spotykam ją pare dni później, wyszła ze szpitala i uradowana do mnie, że ja ją wyleczyłem. Durna, tłumaczę jej, że modlitwa nie ma siły uzdrawiającej sama w sobie, to nie jakaś wróżba, lecz Bóg decyduje o wszystkim. Widzisz jacy poganie? Myślą, że nakładaniem ręki ręki kogoś wyleczyć możesz. Więc przestaliśmy wszystkie te dodatki, jak dajemy błogosławieństwa, to nie wyciągamy rąk, i takie rzeczy. Tacy pogani, nie rozumieją o co chodzi." Ja milczę, sama nie rozumiem, jaka to różnica czy to Bóg, lub same ręce go z choroby wyleczą. Zjawisko psychologiczne takie same, ale skąd wyższość wiary w Boga pochodzi? Ale wyczuwam, że na darmo wchodzić w bylejaką dyskusję, bo argumentacja bedzie podobna do naszej dyskusji na temat kupowania i trzymania w niewoli małp. W Kamerunie jest bowiem nielegalne zabijanie, sprzedawanie, kupowanie małp człekokształtnych lub trzymanie ich w niewoli. Kiedyś rozmawialiśmy z moimi wujkami na ten temat, prosiłam ich, że jelśli mogą, to niech wspierają walkę z kłusownikami, i tłumaczyli ludziom jak ważna jest ochrona natury, dostałam jednak odmowę z następnym uzasadnieniem: na ogół ci sami ludzie którzy są zażartymi ekologami to ci sami co walczą też o legalizację aborcji. Pytam czy się nie zgadzają z tym, że wszystkie zwierzęta są stworzone przeż Boga. Mówią, że tak. Pytam się, że skoro tak, to czy nie powinniśmy je kochać i chronić. Mówią, że tak. Pytam się, że skoro tak, to czy mogą na to zwracać uwagę wiernym. Mówią, że nie. Dlaczego? Już mówił mi. Bo ci co tak walczą o prawa zwierząt powinni też walczyć o prawa początego dziecka.
Więc kiedy młodszy przyjeżdża nastepnym razem, z pielęgniarką świecką do naszego obozu, to znów nawijam: że z samych darów tu żyjemy, że dżungla, że brak prądu, wody, a wszytko dowoźić tutaj drogą przez dżunglę to drogo kosztuje. I tłumaczę co dobrego tutaj robimy. Ze niedość, że małpkom pomagamy. Ze młode zostaną wypuszczone na wolność, a stare po drzewkach sobie lazić szczęśliwie taraz mogą. Ptarzę się na młodego, widzę niechęć, brak zrozumienia. Ciągnę dalej. Ale i ludności pomagamy, że do szkoły nauczyciela płacimy, kobiety w ciąży, lub karmiące przychodzą, dzieci z malarią. I czekam, zero reakcji. Więc znów o darach i że pieniędzy brakuje. Nie wiem, czy on postanowił edukować nas podobnie do miejscowej ludności, czy to boeda kościoła co go tak niewrażliwym zrobiła, czy to przyzwyczajenie, że kościół tylko przyjmuje dary a nie je rozdaje. W końcu pielęgniarka się lituje i mi do ręki woreczek wciska. Ja ich żegnam i już uradowana patrzę do paczki lecz mina nagle mi się krzywi, no nic, dzisiaj małpki dostaną jej cukierki.
II.
Historia miała się skończy na cukierkach, a ja miałam poważne wątpliwości czyby to komuś ją opowiedzieć. Jak zawsze, życie samo przysłało odpowiedź, gdyż parę tygodni później stróż Robert swym niezrozumiałym francuskim wzywa mnie przez walkie-talkie, że znów mam gości. Po chwili słyszę niecierpliwy głos tego co Bogu milszy, że jest przy bramie i czy zostanie wpuszczony. ja troszkę niepewnie patrzę sie na dyrektorkę, bo już piąta, po karmieniu jesteśmy, szympanse powoli kłada się do spania, a czas zwiedzania skończył się o szesnastej. Dyrektorka kiwa głową, że skoro moi znajomi, to wyjątkowo, a ja zła, bo ile razy przychodzą, to za późno a ja daremnie im tłumaczę, kiedy są godziny otwarcia. Próbuję odgadnąć co to za okazja, ale nagle widzę zbliżający się autobus, jakby prosto z kreskówki zeskoczył, obładowany dach walizkami, kiwa się i wspina po stromej drodze. Szok jeszcze nie minał, a tu mi z niego wyskakują polskie babcie, liczba osiem, i jak to inwazja turystek mocherowych nagle szum i pstryknięcia wszędzie, a ja nie wiem jak ich wszystkich do kupy pozbierać. I w tzm szale nagle widzę te parę pięknych oczy i serce mi podskakuje, bo sobie przypominam, że znam je dobrze. Zaraz po tych oczach idzie para okularów, a ja już w zupełniej euforii, bo dociera do mnie, że to lekarze z Krakowa, co mi tyle pomogli przed wyjazdem do Kamerunu. Co właścicielka okularów sześć miesięcz tu spędziła i wyposażyła mnie w 20 kg niezbędnych leków (musiałam je zmierzyć, by być pewnym, że mnie bna samolot wpuszczą) bym tutaj do naszej kliniki przywiozła. I to jeszcze ona mi wdzięczna, i pierwsza rzecz co przy powitaniu mi mówi to słowo dziękuję. Tłumaczy mi, że nowy projekt tu prowadzą i klinikę dla dzieci z chorobą serca budują. Choc nie wiem, co te babcie z aparatem cyfrowym z tesco wspólnego moga mieć z taką kliniką, rozumiem, że trzeba być miłym, i zapraszam wycieczkę do przedszkola, i tłumaczę, że wyjątkowo, bo pora zwidzania dawno się skończyła. I wtedy to obraz zasłania mi olbrzymia siostra Impatienta, z agresywnym uśmiechem, co żadnego sprzeciwu nie zniesie, że oni chcą duże małpy widzieć. Omalże ze strachu zmysły nie postradałam, ale wciąż stoję na swoim, że duże małpki już w klatkach i śpią, jedyne to małe możemy zobaczyć. Ale siostra Inobeienta swym niby to niewinnym uśmiechem jak wąż szepcze mi do ucha, że to co że śpią, możemy je obudzić. ja jej dziękkuję za zrozumienie i dobre rady, niby to ona dorosła osoba i jako misjonariuszka powinna przykład innym ludziom z empatii dawać. Na szczęście-nieszczęście wycieczka już dawno się rozgościła przy ogrodzeniu przedszkola, niektórych już zdąrzył prąd kopnąć, bo taka to kultura polska, że ogrodzeni jest po to by przez nie przechodzić - myślę, że oryginalni konstruktorzy nigdy nie myśleli, że wysokie napięcie będzie służyło odstraszaniu nie tylko małpek ale i ludzi. Próbuję odłożyć na bok moje raozczarowanie, że nikt żadnego pytania nie zadaje i cieszyć się obecnością lekarki, wyciagam od niej nowiny z Krakowa. Jedznie siostra Intactia pyta się czy Kiki Jackson już nieżyje, a ja jej w sercu znów gratuluję wrażliwości niezbędnej do pracy z ludźmi. Może to jej rozczarowanie, że owszem żyje, zdrowy i szczęśliwy sprawiło, że nagle po chwili robi się niecierpliwa i znów tonem, który nie znosi sprzeciwu wzywa swoją wycieczkę, że już poźno i pora wracać. wszyscy się kieruja do samochodu, jedynie lekarz o pięknych oczach do mnie podchodzi i się pyta, czy jekieś leki nie potrzebujemy. Ja potakuję szczerze uradowana, ale też zawstydzona, bo to przeciez on przed moim wyjazdem spędził ze mną całe popołudnie leki do pudeł pakując, co jego koleżanka dzięki swojemu wcześniejszemu doświadczeniu powybierała dla mnie. Jakie? pytają sie oboje, więc ja szybciutko wiadomość przesyłam przez walkie-talkie do dyrektori, by sobie w głowie szybko jakąś listę sporządziła. Ona myślami gdzie indziej, bo wielki projekt malowania klatek mamy, i codziennie młotkiem trzeba rdzę obijać, szorować, czyścić. Słyszę odpowiedź, że skoro to jacyś lekarze, to zaraz przyjdzie sama z nimi porozmawia, bo i podziękować im chce poprzednią pomoc i może jakąś współpracę nawiązać. Ale już widzę, że cała grupa babć już w wozie a ten co Bogu milszy cofa pojazd, omalże na nas z lekarka nie wjeżdżając. Wiec podbiegam do niego, żeby poczekał trzy minuty, że dyrektorka, z resztą sytuacja taka, że każdy widzi, że ci dwaj nam pomóc chcą. Lekarka stopi po środku podwórka, samochód się zatrzymuje, drzwi się otwierają i siostra Impatienta krzyczy, że to już przesada, bo oni już przeciez w tej chwili ruszać muszą. Sekunda po sekundzie, ja wiem, że dyrektorka już gdzies przy klatkach Kiki Jacksona, tego co jemu siostra śmierć życzyła. Z tamtąd to minuta i sylwetka jej powinna się pojawić za zakrętem, ale lekarka z jednej nogi na drugą przeskakuje, choć wciąż wytrwale znosi oczy wszsytkich babć w nią się gniewnie wpatrujące. Moje błagalne spojrzenie przeciwko zgrzytowi, co w autobusie się robi, ale wiemy, że dyrektora już zaraz się pojawi i bedzie okazja wszystko sobie wytłumaczyć, jacy chorzy, czego potrzebują, kto komu jak może pomóc. Wiem i widzę chęć po obu stronach, jedynie olbrzymie cielsko w autobusie, co strach czasu sieje. I znów się drzwi otwierają i ona wrzeszczy, że to dziewczyna od razu do samochodu wsiadać ma, i jak tak można, bo ludzie na mszę czekają. Jakby to nie była Afryka i wiadomo, że nigdy nic o czasie się nie zacznie. A Bóg to może i moc uzrdowicielską ma, ale tak na wszelki wypadek to może jakąś chemię też na malarię lub zapalenie płuc przepisać. Lecz tym razem to widzę jak to lekarstwo na dachu samochodu razem z Bogiem w środku gazu dodaje i lekarka błagającym wzrokiem na mnie się patrzy i przeprasza, biegnie już do drzwi by pośrodku dżungli jej nie zostawili. W pośpiechu tylko mi swój numer telefonu na kartce bazgroli i krzyczy bym zadzwoniła, że coś wymyślimy. Ale już kurz i głos motoru ją zagłuszaja i mnie, nadajacej do dyrektorki, by sie zawróciła, bo kto tutaj czas na leki dla ludzi ma, skoro kościół to zadarmo o nasze zdrowie pomodlić się może.
.
.
2 comments:
hohohó, na szaporítom a kommentek számát, boldog karácsonyt századszorra is:)))
csókmók
L
Oni naprawdę tak po prostu w pośpiechu, bezmyślnie odjechali???Tak po prostu!Jakby nigdy nic, nie szanując nikogo!
Udało Cii się potem jakoś skontaktować z tą lekarką, te leki w końcu dotarły???
magda
Post a Comment