Thursday, December 13, 2007

O kosciele polskim co dobro na swiecie czyni i biednym pomaga

I.
Zastanawiajac sie nad zaslugami JP2 jedno jest pewne: podrozujac po swiecie Polak moze byc raczej pewny, ze ludzie rozpoznaja jego kraj - bedac Wegierka najczesciej napotykam na puste spojrzenia gdy mowie o Wegrzech. Gdy dodaje ze to Europa, obraz troszke sie oczyszcza, ale wciaz niezadkie sa pytania typu: jaki jezyk uzywacie na Wegrzech, angileski czy francuski? Gdy po kilku dniach pobytu w Kamerunie przyznalam sie do pochodzenia polskiego na moje najwieksze zdziwienie moi miejscowi koledzy z pracy dumnie zaczeli mowic o papierzu i szybko dorzucili, ze umieja liczyc po polsku. Prosze bardzo, ucieszylam sie na mysl bliskiego mego sercu brzmienia, ale to co uslyszalam bardziej brzmialo jak jakies zaklecie japonskie, niz raz dwa trzy polskie. Koledzy zaklinali sie, ze to po polsku, ze to ksiadz z pobliskiego miasta ich tego nauczyl. A skad ksiadz po polsku mowi? A bo sam jest Polakiem, a tak wlasnie liczyl, gdy ich teakwondo uczyl. Od razu sprawa sie wyjasnila, ze skoro taekwondo, to po koreansku liczyl, ale mysl o pol rodaku tak blisko jednak mi serce rozgrzalo. Nawet jesli mial to byc ksiadz...
Pierwsze spotkanie moj zapal troszke ostudzilo, ale przypisalam to naglosci i krotkiemu czasu trwania. Wiadomosc oczywiscie szybko sie rozniosla, ze jakas Polka z szympansami pracuje, i pewnego dnia w porze obiadowej stroz mi przesyla wiadomosc, ze moi wujkowie przyjechali mnie odwiedzic. Serce mi podskoczylo, co to jacy moi wujkowie moga sobie na wycieczke ot tak do Kamerunu sobie pozwolic. Ale wujek to tylko ich zartobliwe okreslenie rodaka, co nic dziewnego, ze kazdego wpakowuja w rodzinne relacje, skoro wsie tu tak male, ze praktycznie kazdy z kazdym spokrewniony, a o chowie wspobnym swiadcza liczne dzieci albinosy co z powodu choroby sa odrzucane. Tutaj każdy jest spokrewniony z każdym w jakiś sposób, gdy różnica między dwoma osobami wynosi 20 lat, to równie dobrze można oczekiwać, że mamy do czynienia z braćmi jak i z ojcem i jego synem. Tak więc ok. 50 letni stróż Robert przesłał mi wiadomość przez walkie-talkie, że mamy wizytorów, a jego 20 letni brat (meme pere, meme mere) pełniący funkcje edukatora oprowadził moich "wujków" po obozie. Ja najpierw przyglądałam się im z daleka, ale jest coś w Polakach, co pozwala ich rozpoznać nawet gdy szansa spotkania ich w buszu kameruńskim wynosi około 0,004%. Muszę przyznać, że miałam od razu troszkę bojowe podejście, zwłaszcza, że wiedziałam z opowieści menadżerki ile zwierząt jest utrzymywanych w niewoli, zwłaszcza przez księży i siostry w całym Kamerunie. Ale też nic dziwnego skoro Biblia wyższość ludzi nad zwierzętami oznajmia, a kościół katolicki tylko miłość, a nie empatię propaguje. Można kochać całym sercem cały czas krzywdę drugiemu wyrzadzając. Przedstawiłam moim "wujkom" Kashke (Kaśkę, ale kto tu poza raz dwa trzy koerańskim po polsku mówi?) oddaną do nas przez następce polskiego ksiedza. Mój starszy wujek oczywiście od razu się ożywił, i choć jej z pomiędzy 4 innzch szympansów opczywiście nawet nie rozpoznał, to przyznał się, że znał ją dobrze jeszcze z tamtych czasów. Ale by być szczerym przyznać trzeba, że z zainteresowaniem słuchał moje pouczenia o tym co szympans potrzebuje i jakie to okrucieństwo trzymać go jako zwierzęcia domowego. Młodszy, co w Afryce krócej siedzi, ale za to zna się na wszystkim jakby tutaj urodzony, głową ciągle kręcił, i jako taki co w Afryce krótko siedzi, ale za to zna sie na wszystkim jakby tutaj urodzony, tłumaczył mi, że sprawy mają się tak, że tutaj nic się zmienić nie da. Pytanie pozostaje w takim razie po co on tutaj tak daleko do buszu na misję nawracającą przyjechał, ale przynajmiej ten starszy, co też Bogu milszy mądrze milczał, bo w Afryce już dziesięc lat siedział i wiedział, że sprawy są bardziej skomplikowane. Było to spotkanie krótkie, jakoby wprowadzające, i umówiliśmy się na niedzielę, gdyż oni planowali wypad do innego miasta by odwiedzić żyjące tam siostry Polki.
Pojawiłam się u nich z pewnymi obawami typu co będzie, jeśli mnie wpierw na mszę zabiorą, lub jak zareagować na modlitwę przy stole. Ale mszy nie było, a modlitwa trwała krótko, i nikt do niej dużej wagi nie przywiązywał. Planowany był grill u sióstr, co ich przyłożona dentystka wyjechała, więc szalona impreza mogła rozkręcić się bez obawy. Bojaźliwe spojrzenia, krótkie uśmiechy, nieśmiałe ręce, zaczerwienione policzki. Dwie siostry, dwóch zakonników a ja czułam się jakbym nagle wpadła na spotkanie towarzyskie z XVII wieku jako przyzwoitka. Tyle, że wzmianki o pustym miejscu w łóżku, lub cholery, kurdy i inne przekleństwa wcale się nie powstrzymywały na mój widok. "Tutaj na misji jesteśmy ze wszystkimi na ty, zobaczysz sa bardzo luźne kontakty. Tutaj każdy jest na swój sposób szalony. Trzeba być szalonym, żeby tutaj przyjechać. Hihi. Ty też na pewno jesteś szalona", tłumaczył mi mój młodszy wujek infantylnie chichocząc. Szaleństwo zawsze ma dwie strony. Może doprowadzić do upadku, ale też niewątpliwie tylko szaleńcy, co się otoczeniem nie przejmują, moga osiągnąć wielkie rzeczy. Wieczór więc spędziłam na szukaniu doniosłego szaleństwa w kościele, ale nic poza pustym chichroczeniem nie usłyszałam. Tematy się zmieniały, ale najczęściej krążyły wokół ludzi znanych z Polski, raz czy dwa razy udało mi się coś powiedzieć o małpach, ale typowo jedyną zainteresowaną osobą była świecka pielęgniarka. Trudno też oczekiwać, by towarzystwo nieszczęściem zwierząt się przejmowało, skoro nawet na otaczające ich ludzkie cierpienie nic nie poradzą. Kiedy opowiadałam o pewnym chłopcu, który w naszym szympansim ośrodku pracował, spadł z drabiny i został kaleką na całe życie, i nasz projekt się nim teraz opiekuje, napotkałam się na szczere obirzenie młodszego, obwiniając nas, że komukolwiek zadarmo pomoc niesiemy. "No i macie, widzicie, uratowaliście mu życie (bo kikla operacji mu zapłaciliśmy, chłopak na prawdę wrócił z grobu, sami lekaże byli zdziwieni), to teraz go macie na całe życie. Wiadomo, że rodzina go opóści, woleli, żeby umarł, problem ieliby z głowy." - to co móił, to smutna prawda, lęk w tym, że jego atak na mnie brzmiał, jakby się z tą rodziną głęboko zgadzał, bo jaki porzytek z człowieka, który pracować nie może. Chłopak leży cały dzień w łóżku, rodzice go zaostawili, nasz projekt płaci za wynajęcie pokoju, pielęgniarza, za lekarstwa i jedzenie. Pozostali z nim tylko młodsza siostra i brat, co okazał sie chory na HIV. I teraz co zrobić jak się ma szesnastolatka, co niknie przed naszymi oczyma, jego skóra żłócieje, ma ogromne rany na ciele, oczy mu czernieją a rodzice dom opóścili? "I co jeszcze bratem też chcecie się zaopiekować?" - kręci głową młodszy - "nie wolno im nic dawać. Tak widzisz, leczenie HIVu jest teraz darmowe, to też zrobbił błąd rząd, bo teraz darmowe, a potem jak pieniędzy braknie to wprowadzą, że znów płatne i oburzenie wśród ludzi będzie. Trzeba ich nauczyć pracy, i nic za darmo nie dawać." - każdy się z nim zgodzi, bo taka historia Afryki, że biali przyjechali, czarnych wyzyskiwali, a jak ich sumienie brało, to nagle wszystko zadarmo rozdawali. "Zobaczysz, czarny przyjdzie, i powie ci, że potrzebuje dwa tysiące, ja na to mówię dobrze, bierz maczetę, dwa tysiące, to dwa dni pracy jak liczymy 300 za godzinę, ale on ci powie, że nie on chce te pieniądze zadarmo." - oburzenie w jego oczach, ale trzeba przyznać mu rację. Może też miłosierdzie katolickie polega nie na dawaniu, lecz na edukacji. I zgadzam się, że może to i był błąd, że nasz projekt przyjmował na poczatku chorych i leczył za darmo. Piękna idea, ale w praktyce nie do wykonania, bo im więcej się daje, tym więcej się od nas chce, dać im dłoń, to cały łokieć chcą, a projekt nie ma na to pieniędzy by całe wsie opieką medyczną objąć. Rzecz w tym, że każdy dobrze wie, że kościół to nie NGO, lecz pieniędzy ma aż pod dostatkiem, wystarzy pomyśleć o złotych kieliszkach, cennych obrazach, wielkich posiadłościach - już nie będę przesadzała z ideałami św. Franciszka, co jednym tchem rozdał wszystko co miał, ale co by kościołowi zaszkodziło zaangażować się trszokę bardziej finansowo w pomoc trzeciumu światu? Na pytanie mojej menadżerki, w takim razie co oni tutaj robią, musiałam dobrą chwilę się zastanowić, a i tak moja odpowiedż zabrzmiała: nic. Jakoś nie przekonał mnie żaden z nich, gdy dzień po grillu obwozili mnie w mieście po ich posiadłości: wybudowali szkołę - z pieniędzy, ktore dostali od Amerykańskiej firmy naftowej, prowadzą tą szkołę - płatną, ale za to na wysokim poziomie, bo żebym wiedziała, oryginalna edukacja jest do niczego. Mają ziemię na której pracuję ludzie biedni z miasta i z otaczających wiosek, gdy cjcą zapłacic za lekarstwa lub porzyczkę zarabiając ok 2 dolara na dzień. Większość posiadłości to jednak ziemia zarośnieta, nieuprawiana. "O tutaj tą część daliśmy dzieciakom, zobacz jak ładnie sobie poradzili. Maą sobie kawałek ziemii, pomyśleliśmy, że mogą sobie tutaj uprawiać co chcą i potem sprzedać w mieście za parę groszy. Będą mieli kieszonkowe. " Na co? Na pielgrzymkę, oczywiście, dodaje młodszy. W Kamerunie ziemia jest darmowa, znajdziesz sobie skrawek nieuprawianej ziemi, jeśli ją oczyścisz i coś zasadzisz, to nikt nie ma prawa słowem pisnąć. Skąd więc ta wielkoduszność? Wielkie plany poza tym z ich ziemią. Zeby wszystko ładnie uporządkować i wielką katerdę tu wybudować. I jakąś halę konferencyjną. Zeby pielgrzymki móc przyjmować, nikt inny inaczej na takie zadupie przyjechać nie chce. Jedziemy dalej, klimatyzowana terenówkam ja tylko potakuję głową. Niestety trzeba na to wszystko jeszcze poczekać, bo kościół biedny, pieniędzy nie ma. Bądźmy wdzięczni Bogu i Amerykańskiej firmie naftowej, która tą drogę położyła na której teraz jedziemy. Kiedyś to mieli ukałady: dzwonili di Cotcom, a oni jak tylko mieli piach, paf, przyjeżdżali, kładli ziemię, 3 traktory, w dwie godziny było gotowe. teraz jest inaczej. Cotco już się nie rozbudowuje, a i pieniędzy brak. W przyszłym miesiącu mają dwa święcenia, bo biskup z większego miasta chce oszczędzać więc święceni u siebie nie robi. Biskup co ma małe zoo w ogrodzie, dowiaduję się później od mojej menadżerki. Kto wie czy też nie ma szympansa, ale iluzje, że moi wujkowie pomogą mi w tzm dociekaniu rozpłynęły się w mgłę. "MIsja to ciężka rzecz, nie każdy zdaje sobie z tego sprawę" - mówi z powagą młodszy. "Teraz jak jeżdżę do domu, to mi się śmiać chce z kolegów, którzy goszcząc mnie narzekają, że tylko pięć rodzajów szynki mogli mi zaoferować" wymachuje rękami, palcami pokazując liczbę. Potem mina wszechwiedzącego męczennika: " My tutaj jemy codziennie tą samą szynke, nie ma innego mięcha, nawet jak już patrzeć się na nią nie możesz" Siedzimy w okół obfitego stołu: szynka, miód, dżem, margaryna, wrzywa, nawet krem czekoladowy (co prawda kameruńskiego wyrobu wręcz nie do zjedzenia) i jogurt zrobiony dzień wcześniej przez siostry włoszki prowadzące dyspanser za domem. Jest nas 6, dwóch wujków i trzech czarnych nowicjuszy, co księciami zostać chcą, choć ogólne niezadowolenie z nich wśród polskich misjonariuszy. Główne zarzuty, że nie czują się jeszcze swojo, ani na plebani, ani w swojej wierze. Co do plebani to dla mnie nic dziwnego. Jak taki chłopak ze wsi ma sie czuć jak w domu w takim bogactwie, skoro wieśniacy potrafią bitwę stoczyć o pustą butelkę od wody taka to tam bieda. Widziałam nieraz w pracy, jak kłamać potrafią, tylko by pustą puszkę półlitrową uzyskać. Dzieciaki bębny z nich robią, a dorośli to gotują nimi, jedzą z nich i przechowują przeróżne rzeczy. Jasne, że każdy będzie chciał księdzem zostać, skoro tp znaczy napełnić pusty żołądek. Nawet jeśli praca misjonarza jest tak ciężka, bo przecież misjonarjusz robi wszystko. "Ja murarzem jestem, i od pola, i kucharzem i wszytsko własnoręcznie trzeba robić". Próbuję przekonująco potakiwać, choć myślę o swojej menadżerce, co w buszu siedzi, kobieta sama kieruje pracą, budową i życiem małpek, dla których obóz nasz to na wpół wybawienie, bo niektóre całe życie nic innego tylko 2x2 metrów klatki znały. A teraz na drzewa się wspinają i swoje życie społeczne mają zdrowe i szczęśliwe. "Wiesz, że macie dużo wrogów. Ludzie tu nie rozumieją dlaczego wydajecie tyle pieniędzy na małpy." My przynajmiej na coś je wydajemy, myślę sobie, ale też myślę o tych wszystkich ludziech, co do nas po opiekę medyczną przychodzą. Dwadzieścia kilometrów do najbliższego szpitala w mieście, to może być kwestia życia i śmierci, a u nas nawet jeśli lekarze nie ma, to menadżerka rozpoznaje symptomy większości chorób tropikalnych. I znów zadaję sobie pytanie co ta misja tutaj robi. Narzeka, że ciężka praca, że brak pieniędzy, ale woda i prąd i sklepy wyposażone pod ich nosem. A jak przyjeżdżam, by grube pieniądze na na małe rozmienić, bo tylko takie przyjmują ludzie we wiosek, gdy od nich owoce kupijemy - następna pomoc niesiona okolicznym wioskom -, to zaskakuja mnie ilości, jakie oni od biednych jako dary co tydzień dostają. Wieśniak w niedzielę zamiast na ple orać to z pustym żoładkiem do kościoła pójdzie, i wrzuci te pare franków, żeby księża mogli sobie szynkę na śniadanie przed mszą kupić. A i tak zostanie zbesztany za swą słabą wiarę. Ze katolicyzm na swoje proste afrykańskie przesady nakłada. Dla mnie ciekawe zjawisko kulturalne, dla nich czysty poganizm. " Wiesz jak to oni różne rzeczy wieszają nad drzwiami, by duchy ich nie odwiedzały. No to przyjdzie ci taka jedna i prosi o wodę święconą, żebym jej do domu dał. Pytam ją po co, a ona mówi, że chce dom pokropić, by odstraszyć złe duchy. I co? Poganka, no nie, czysty poganizm" oburzony opowiada młodszy. Po czym ten co Bogu milszy dodaje "Lub opowiem Ci inną. Była taka kobbieta w szpitalu, chora, odwiedziłem ją i ona mnie prosi bym się pomodlił, to ona wyzdrowieje. Więc ja jej tłumaczę, że owszem, mogę się o nią pomodlić, ale jedyny Bóg ma siłę ją uzdrowić. Spotykam ją pare dni później, wyszła ze szpitala i uradowana do mnie, że ja ją wyleczyłem. Durna, tłumaczę jej, że modlitwa nie ma siły uzdrawiającej sama w sobie, to nie jakaś wróżba, lecz Bóg decyduje o wszystkim. Widzisz jacy poganie? Myślą, że nakładaniem ręki ręki kogoś wyleczyć możesz. Więc przestaliśmy wszystkie te dodatki, jak dajemy błogosławieństwa, to nie wyciągamy rąk, i takie rzeczy. Tacy pogani, nie rozumieją o co chodzi." Ja milczę, sama nie rozumiem, jaka to różnica czy to Bóg, lub same ręce go z choroby wyleczą. Zjawisko psychologiczne takie same, ale skąd wyższość wiary w Boga pochodzi? Ale wyczuwam, że na darmo wchodzić w bylejaką dyskusję, bo argumentacja bedzie podobna do naszej dyskusji na temat kupowania i trzymania w niewoli małp. W Kamerunie jest bowiem nielegalne zabijanie, sprzedawanie, kupowanie małp człekokształtnych lub trzymanie ich w niewoli. Kiedyś rozmawialiśmy z moimi wujkami na ten temat, prosiłam ich, że jelśli mogą, to niech wspierają walkę z kłusownikami, i tłumaczyli ludziom jak ważna jest ochrona natury, dostałam jednak odmowę z następnym uzasadnieniem: na ogół ci sami ludzie którzy są zażartymi ekologami to ci sami co walczą też o legalizację aborcji. Pytam czy się nie zgadzają z tym, że wszystkie zwierzęta są stworzone przeż Boga. Mówią, że tak. Pytam się, że skoro tak, to czy nie powinniśmy je kochać i chronić. Mówią, że tak. Pytam się, że skoro tak, to czy mogą na to zwracać uwagę wiernym. Mówią, że nie. Dlaczego? Już mówił mi. Bo ci co tak walczą o prawa zwierząt powinni też walczyć o prawa początego dziecka.
Więc kiedy młodszy przyjeżdża nastepnym razem, z pielęgniarką świecką do naszego obozu, to znów nawijam: że z samych darów tu żyjemy, że dżungla, że brak prądu, wody, a wszytko dowoźić tutaj drogą przez dżunglę to drogo kosztuje. I tłumaczę co dobrego tutaj robimy. Ze niedość, że małpkom pomagamy. Ze młode zostaną wypuszczone na wolność, a stare po drzewkach sobie lazić szczęśliwie taraz mogą. Ptarzę się na młodego, widzę niechęć, brak zrozumienia. Ciągnę dalej. Ale i ludności pomagamy, że do szkoły nauczyciela płacimy, kobiety w ciąży, lub karmiące przychodzą, dzieci z malarią. I czekam, zero reakcji. Więc znów o darach i że pieniędzy brakuje. Nie wiem, czy on postanowił edukować nas podobnie do miejscowej ludności, czy to boeda kościoła co go tak niewrażliwym zrobiła, czy to przyzwyczajenie, że kościół tylko przyjmuje dary a nie je rozdaje. W końcu pielęgniarka się lituje i mi do ręki woreczek wciska. Ja ich żegnam i już uradowana patrzę do paczki lecz mina nagle mi się krzywi, no nic, dzisiaj małpki dostaną jej cukierki.
II.
Historia miała się skończy na cukierkach, a ja miałam poważne wątpliwości czyby to komuś ją opowiedzieć. Jak zawsze, życie samo przysłało odpowiedź, gdyż parę tygodni później stróż Robert swym niezrozumiałym francuskim wzywa mnie przez walkie-talkie, że znów mam gości. Po chwili słyszę niecierpliwy głos tego co Bogu milszy, że jest przy bramie i czy zostanie wpuszczony. ja troszkę niepewnie patrzę sie na dyrektorkę, bo już piąta, po karmieniu jesteśmy, szympanse powoli kłada się do spania, a czas zwiedzania skończył się o szesnastej. Dyrektorka kiwa głową, że skoro moi znajomi, to wyjątkowo, a ja zła, bo ile razy przychodzą, to za późno a ja daremnie im tłumaczę, kiedy są godziny otwarcia. Próbuję odgadnąć co to za okazja, ale nagle widzę zbliżający się autobus, jakby prosto z kreskówki zeskoczył, obładowany dach walizkami, kiwa się i wspina po stromej drodze. Szok jeszcze nie minał, a tu mi z niego wyskakują polskie babcie, liczba osiem, i jak to inwazja turystek mocherowych nagle szum i pstryknięcia wszędzie, a ja nie wiem jak ich wszystkich do kupy pozbierać. I w tzm szale nagle widzę te parę pięknych oczy i serce mi podskakuje, bo sobie przypominam, że znam je dobrze. Zaraz po tych oczach idzie para okularów, a ja już w zupełniej euforii, bo dociera do mnie, że to lekarze z Krakowa, co mi tyle pomogli przed wyjazdem do Kamerunu. Co właścicielka okularów sześć miesięcz tu spędziła i wyposażyła mnie w 20 kg niezbędnych leków (musiałam je zmierzyć, by być pewnym, że mnie bna samolot wpuszczą) bym tutaj do naszej kliniki przywiozła. I to jeszcze ona mi wdzięczna, i pierwsza rzecz co przy powitaniu mi mówi to słowo dziękuję. Tłumaczy mi, że nowy projekt tu prowadzą i klinikę dla dzieci z chorobą serca budują. Choc nie wiem, co te babcie z aparatem cyfrowym z tesco wspólnego moga mieć z taką kliniką, rozumiem, że trzeba być miłym, i zapraszam wycieczkę do przedszkola, i tłumaczę, że wyjątkowo, bo pora zwidzania dawno się skończyła. I wtedy to obraz zasłania mi olbrzymia siostra Impatienta, z agresywnym uśmiechem, co żadnego sprzeciwu nie zniesie, że oni chcą duże małpy widzieć. Omalże ze strachu zmysły nie postradałam, ale wciąż stoję na swoim, że duże małpki już w klatkach i śpią, jedyne to małe możemy zobaczyć. Ale siostra Inobeienta swym niby to niewinnym uśmiechem jak wąż szepcze mi do ucha, że to co że śpią, możemy je obudzić. ja jej dziękkuję za zrozumienie i dobre rady, niby to ona dorosła osoba i jako misjonariuszka powinna przykład innym ludziom z empatii dawać. Na szczęście-nieszczęście wycieczka już dawno się rozgościła przy ogrodzeniu przedszkola, niektórych już zdąrzył prąd kopnąć, bo taka to kultura polska, że ogrodzeni jest po to by przez nie przechodzić - myślę, że oryginalni konstruktorzy nigdy nie myśleli, że wysokie napięcie będzie służyło odstraszaniu nie tylko małpek ale i ludzi. Próbuję odłożyć na bok moje raozczarowanie, że nikt żadnego pytania nie zadaje i cieszyć się obecnością lekarki, wyciagam od niej nowiny z Krakowa. Jedznie siostra Intactia pyta się czy Kiki Jackson już nieżyje, a ja jej w sercu znów gratuluję wrażliwości niezbędnej do pracy z ludźmi. Może to jej rozczarowanie, że owszem żyje, zdrowy i szczęśliwy sprawiło, że nagle po chwili robi się niecierpliwa i znów tonem, który nie znosi sprzeciwu wzywa swoją wycieczkę, że już poźno i pora wracać. wszyscy się kieruja do samochodu, jedynie lekarz o pięknych oczach do mnie podchodzi i się pyta, czy jekieś leki nie potrzebujemy. Ja potakuję szczerze uradowana, ale też zawstydzona, bo to przeciez on przed moim wyjazdem spędził ze mną całe popołudnie leki do pudeł pakując, co jego koleżanka dzięki swojemu wcześniejszemu doświadczeniu powybierała dla mnie. Jakie? pytają sie oboje, więc ja szybciutko wiadomość przesyłam przez walkie-talkie do dyrektori, by sobie w głowie szybko jakąś listę sporządziła. Ona myślami gdzie indziej, bo wielki projekt malowania klatek mamy, i codziennie młotkiem trzeba rdzę obijać, szorować, czyścić. Słyszę odpowiedź, że skoro to jacyś lekarze, to zaraz przyjdzie sama z nimi porozmawia, bo i podziękować im chce poprzednią pomoc i może jakąś współpracę nawiązać. Ale już widzę, że cała grupa babć już w wozie a ten co Bogu milszy cofa pojazd, omalże na nas z lekarka nie wjeżdżając. Wiec podbiegam do niego, żeby poczekał trzy minuty, że dyrektorka, z resztą sytuacja taka, że każdy widzi, że ci dwaj nam pomóc chcą. Lekarka stopi po środku podwórka, samochód się zatrzymuje, drzwi się otwierają i siostra Impatienta krzyczy, że to już przesada, bo oni już przeciez w tej chwili ruszać muszą. Sekunda po sekundzie, ja wiem, że dyrektorka już gdzies przy klatkach Kiki Jacksona, tego co jemu siostra śmierć życzyła. Z tamtąd to minuta i sylwetka jej powinna się pojawić za zakrętem, ale lekarka z jednej nogi na drugą przeskakuje, choć wciąż wytrwale znosi oczy wszsytkich babć w nią się gniewnie wpatrujące. Moje błagalne spojrzenie przeciwko zgrzytowi, co w autobusie się robi, ale wiemy, że dyrektora już zaraz się pojawi i bedzie okazja wszystko sobie wytłumaczyć, jacy chorzy, czego potrzebują, kto komu jak może pomóc. Wiem i widzę chęć po obu stronach, jedynie olbrzymie cielsko w autobusie, co strach czasu sieje. I znów się drzwi otwierają i ona wrzeszczy, że to dziewczyna od razu do samochodu wsiadać ma, i jak tak można, bo ludzie na mszę czekają. Jakby to nie była Afryka i wiadomo, że nigdy nic o czasie się nie zacznie. A Bóg to może i moc uzrdowicielską ma, ale tak na wszelki wypadek to może jakąś chemię też na malarię lub zapalenie płuc przepisać. Lecz tym razem to widzę jak to lekarstwo na dachu samochodu razem z Bogiem w środku gazu dodaje i lekarka błagającym wzrokiem na mnie się patrzy i przeprasza, biegnie już do drzwi by pośrodku dżungli jej nie zostawili. W pośpiechu tylko mi swój numer telefonu na kartce bazgroli i krzyczy bym zadzwoniła, że coś wymyślimy. Ale już kurz i głos motoru ją zagłuszaja i mnie, nadajacej do dyrektorki, by sie zawróciła, bo kto tutaj czas na leki dla ludzi ma, skoro kościół to zadarmo o nasze zdrowie pomodlić się może.
.

Friday, November 30, 2007

Mese arrol hogyan nem jutottam el Senegalig

A történet nem is tudom hol kezdődik, talán ott hogy évszázadokkal ezelőtt megerkezett a feherember Afrikaba. Es akkor bar a feher embereknél létezett mar olyasmi, mint orvostudomany, meg csatornazas (ami Afrika fővárosaiban meg 400 evvel később sem lelheto fel), mégis a fehér ember volt annyira kapzsi, hogy egy-két tombnyi arany neki többet ért ezeknél a civilizacios vivmanyoknal, es ahelyett, hogy menekült volna vissza a jol ismert otthonába, elkezdett a feketékkel üzletelni. A feketek meg voltak annyira kapzsik, hogy fegyverért cserebe, meg a testvéreiket is eladtak, hogy több fegyvert vehessenek, es azzal több testvérüket ejthessek rabszolgaságba. Az egész cserekereskedelemből valószínűleg csak egy vékony réteg húzott hasznot (azóta a világ semmit se változott) viszont cserebe egesz kontinenseket rontottak meg azzal, hogy a feketéket elobb kihasznaltak, majd megsajnaltak, es végül pedig beduhodtek rajuk, mert hiaba segitenek mar evtizedek ota, semmi sem valtozik. Igyhat a johiszemu feher ember, aki a romantikus afrikai természeti mitoszon nevelkedik fel, nem gyozi a fejet kapkodni, mikor Maliban korbehemzsegi a "jotakaro" eloskodok tomege, aki meg a huszadik bort is lehuzna rola, ha nem az lenne, hogy a johiszemu turistank, mar vegigutazott x afrikai orszagon es jol ismeri ezt a jatszmat. De meg igy se lehetunk soha biztosak benne, hogy az ar amiben megegyezunk, es ami a kiindulasi ar 1/10e, nem haladja-e meg a valos ar 5x-et. A tanulsag ebbol, hogy Afrika nem egy olcso mulatsag, es ha az ember arra adja a fejet, hogy ideutazik, akkor fel kell keszulnie mindenfele lehetosegre.

Olyanokra foleg, hogy attol hogy elindul, egyatalan nem biztos, hogy meg is erkezik. Ennek tobb oka is lehet, de legtobbszor egyszeruen lerobban az auto, vagy defektet kap, es az utazasi tarsasag nem vallal felelosseget, es nem kuld uj jarmuvet, foleg, ha az ember mar kelloen a semmi kozepen jar, es mindenhova tobb, mint 400 km eljutni, nahat olyankor senkinek sincs kedve foloslegesen kockaztatni, hogy a kovetkezo busz is lerobban. Arrol nem beszelve, hogy mivel eleve legalabb 5 szemelyes tulterhelessel szoktak elinditani a jarmuveket (mondjuk 7 szemelyes kocsiba 9 fo a sofort leszamitva, vagy husz fos buszba 26 fot), senkinek nem fogja megerni, hogy a busz felutig uresen menjen. Szoval amikor 5 nappal a repulonk elott elindultunk Bamakobol Dakarba, akkor a rengeteg valoszinuseg szamitas kozepette arra jutottunk, hogy legrosszabb esetben is, ha 2 nap helyett negy napot megy a busz akkor is meg elerjuk a repulot, legfeljebb nem latunk semmit a varosbol. Arra egyikunk sem szamitott, hogy egyszeruen csak nem fognak beengedni az orszagba, arra meg plane nem, hogy ket nap allatt ketszer toloncolnak majd ki Senegalbol.

De persze a történetnek van egy másik, jellegzetesen magyagyar vonulata is, ez az epizód pedig arról szól milyen jó dolog magyarnak lenni. Arról szól, hogy egy gondoskodó állam soha nem hagyja magára saját állampolgarait. Arról szól, hogy ha a vilag bármely távoleső pontján egy magyar állampolgar bajba keveredik és képviseletre van szüksége, akkor a magyar külügyminisztérium (és direkt írtam kisbetűvel) három, azaz három telefonszámot ad meg, amin segítséget lehet kérni. És ha éppen hősünk Afrikában kerül ilyen helyzetbe, akkor Kambodzsába kell telefonálnia segítségért. Na szóval erről ennyit, részleteket majd a továbbiakban.

A Bamako-Dakar útvonalat kétféleképen lehet megtenni: vonattal az út három napig tart, akik ezt túlelték sokszor beszélnek róla úgy, mint egy spirituális élmlényről; a másik lehetőség egy kétnapos buszút, ahol két testes afrikai asszonyság közé benyomorítva kell eltölteni az utazást. Mi a buszutat választottuk, egy mert olcsóbb volt, kettő mert bár a vonat hivatalosan két napot megy, a különböző utazó websiteokon ez a szám 4-5 nap között mozgott.

Meglepően pontosan indultunk és meglepően elviselhető tempóban haladtunk, sikerült a legjobb helyet lefoglalnunk a buszon és az egész buszút kezdett egy leányálomhoz hasonlítani. A táj mondjuk sajnos nem volt olyan érdekes, mint Mali déli része, de az út végig óriási majomkenyérfákkal volt övezve, amelyeket saját magukban elnézegetni nekem amúgyis egy élmény. Szóval teljes nagy megelégedettség töltött el minket a Matyival, őt, mert tudta, hogy hazafelé tart, engem, mert reménykedtem, hogy az állás, amit Szenegálban ajánlottak, meg fog annyira tetszeni, hogy a következő három hónapot Dakarban töltsem.

A határ közeledtével egyre sűrűbbé váltak az ellenőrző pontok, ilyenkor az egész busznak le kellet szállnia, az ajtónál egy rendőr állt, annak le kellett adni a személyi igazolványt vagy útlevelet, és ezek után a rendőr eltünt egy helységben, mi pedig vártunk, egy órát, fél órát, mire az egész csoport megindult a helység felé, és a rendőr felolvasta a neveket, és visszaadta az okmányainkat. Általában mindenki nyugodtan tűrte ezeket a megállókat, mivel körülbelül napnyugta körül voltak, sokan iklyenkor mosakodni kezdtek, és elintézték a kötelező imádásgukat. Én is az elején még örültem a gyakori pisiszünetnek, de mikor kezdtek ezek egyre hosszabbra nyúlni, elkezdtem aggódni, hogy mi lesz, ha túl későn érünk a határra, és bezárják, és ott kell töltenünk a pusztában az éjszakát. Közben észrevettem, hogy a feketék is egyre dühösebbek, és kisebb vitacsoportok alakulnak ki. Mivel folyton csak bambara vagy wollof nyelven beszéltek csak a számokat értettem az egészből, amiket angolul vagy franciául tűzdeltek bele a beszédbe. One thousand, mille franc folyton, úgyhogy egy idő után kezdett valami olyan érzésem lenni, hogy ezeknél a checkpointoknál rendesen tejelni kell. Meg is voltam lepődve előzőleg, hogy mi a Matyival minden alklalommal csak úgy átvesszük az útlevelünket, semmi cadeau, semmi akadály. Mikor rákerdeztem egy szimpatikus, faranciául beszélő fériarcú asszonyságnál kiderült, hogy minden egyes megállónal a helyieknek 1000 frankot, a külföldieknek pedig annál is többet kell fizetniük, ha nem, nem adják vissza az útlevelet, és a busz áll és vár. Ezért is húzódtak ki a megállóink, mert egy idő után egy fiatal szenegáli srác elkezdett lázadozni, és megtagadta a fizetést. Érthető is, főleg ha azt nézzük, hogy elve nem olcsó multaság buszozni meg utazgatni Afrikában, de ha ehhez minden alkalommal hozzá kell adni a kenőpénzt akkor lassan már meg sem éri elindulni.

Szóval kisebb nagyobb megállókkal végül sikerült éjjel kettőre a határra érni és ott újból elkezdődött a herce-hurca. Útlevél leadás, sorban állás, kézrázás, mille franc. Csakhogy ez alkalommal mi a Matyival nem kaptuk vissza az útlevelünket. Mikor rákérdeztem, hogy mi a gond a határőr nagyon kedvesen kijelentette, hogy csak üljek le és varjak. Mondanom sem kell, hogy éjjel fél háromkor az embernek nem feltétlenül van kedve türelmesen várni a Szengáli határon, úgy főleg nem, hogy az útlevele egy a pénzt igencsak kedvelő hatósági képviselő kezében, akinek persze fogalma sincs affelől hol is nyugszik az az ország, melynek állampolgárát épp le akarja húzni. Egy idő után persze erre is rájöttem, és fény derült rá, hogy mivel nekem nem hiszi el, hogy Magyarország EU-s tagállam, és mint ilyennek az állampolgára nekem nincs szükségem vízumra Szenegálba, ezért meg kell várnunk itt a reggelt, mire megérkezik az ő főnöke, és ő majd eldönti mi is itt a teendő. Kénytelen kelletlen egyeztünk ebbe bele a Matyival, de láttuk, hogy a buszunk többi utasa már szépen megágyazott magának a határállomás udvarában, kirakták imádkozó szőnyegeiket, a nők betakaróztak kendőikkel, és már mindenki jóízüen aludt. Reményeink tehát szertefoszlottak, legkorábban másnap éjjelre érkezünk csak Dakarba. Visszasétáltunk a Matyival a buszba, én titokan még örömködtem is, hogyha mindenki itt alszik a szabad ég alatt, akkor több hely lesz a buszban, s csodálkoztam is, miert alszik mindenki kint a hideg éjszakában, ha ott a jó meleg busz. Hát mert nem aludt mindenki kint az éjszakában, és a Matyival kétségbeesetten konstatáltuk, hogy egy négyzetcentiméternyi hely nincs már a kocsiban. Mindenki keresztbedőlve feküdt, az még hagyján, hogy az üléseken, de még az ülések között is ott, ahova ők nap közben olyan serényen dobálták a szemetüket, dinnyehéjjakat és mostak oda kezet (igen az afrikai rendszeretetről, higéniáról, és környezettudatosságról majd máskor). Persze 8 hónapnyi Afrika már megtanított annyi leleményességre minket, hogy nem hagytuk magunkat, és felkeltettük azt a leányzót, aki a mi székünkön húzta a lóbört. Szegényke kicsit megijedt, de nem futotta így sem többre belőle, mint nap közben: idióta viháncolásra. Az éjszaka egy rémálom volt, szerencsére nem volt hideg, viszont emiatt a szúnyogok is csíptek rendesen, és persze csak nekem volt annyi eszem, hogy elölhagyjam a takaróm, szegény Matyi viszont nem sokat aludt. A székeket sem úgy kell elképzelni, mint a kényelmes Eurolines duplaseggű foteljait; ezeket igencsak abban az időben tervezhették, amikor Afrika akkudt éhínségben szenvedett, és hiába forogsz ahogy csak bírsz, sehogy sem férsz el rajtuk egészében (jó, nem kérek megjegyzéseket a méreteimre, egyáltalán nem tartoztam a kövérek közé a buszon, de én voltam az egyetlen fehér nő).

Szóval én, mint tapasztalt utazó, tudtam, hogy bármit is mondanak a határőrök (pas de problem, pas de problem - egyébként javasolnám Mali országimázs központjának, hogy az Un peuple, un but, un foi szlogenjét változtassa meg erre az egyszerű de frappáns szófordulatra, melyet úgyis minden egyes lakója magáénak vél, s mely általánosságban véve ponthogy ellentétes leírása a helyzetnek, de mindegy) szóval hiába mondogatta a határőr, amit Maliban mindenki szokott, én csakazért is felkeltem hajnalok hajnalán, hogy nyomonkövessem az útlevelem sorsát. Teljesen fölöslegesen, mert a határőrparancsnok csak olyan fél kilenc körül érkezett meg, addigra már utastársaink is lassan éledezni keztek, mivel a főnök érekzését az fémjelezte, hogy minden alvót kirúgtak az udvarról. Volt persze aki már korábban lelkesen nekiállt imádkozni, magamban kértem is őket járjanak közben az ügyemért, de csak azért engedtem meg magamnak eme orcátlanságot, mert még mindig nem fogtam fel a helyzet komolyságát. Azért is sápadtam bele, mikor a végén, több, mint egy órás semmibevevéses váratás után végül behívott minket a parancsnok az irodájába és kijelentette, hogy nagyon sajnálja, de az én útlevelembe márpedig nem pecsételheti bele, hogy átléphetem a határt. Csak hümmögni hammogni tudtam, elsőre annyira képtelen volt a magyarázata: bár ő tudja, hogy Magyarország EU tagállam, és mint ilyennek az állampolgárainak nincs többé szüksége vízumra Szenegálba, de az én útlevelem még 2004 (vagy mióta van az eus tagság, khmm, nem tudom) előtt készült, így nem szerepel az amúgyis-kék-nem-bordó fedőlapján, hogy European Union, azaz vízumra van szükségem. Első harcias felháborodásom, ah, milyen naiv is voltam, csak az ellen irányult, hogy márpedig én nem akarok vízumdíjat fizetni - mégcsak elképzelni sem tudtam, ami addigra a parancsnok fejében már megfogalmazódott: hogy le kell szállnunk a buszról, vissza kell mennünk Kayes-ba, hogy az ottani Szenegáli konzulátuson megcsináltathassam a vízumom - mert abban a hitben éltem, hogy mint mindenhol Afrikában, itt is meg lehet venni a határon a vízumot. De amit történetünkben a rossz kitervelt, ahhoz makacsul ragaszkodott is, és hiába volt sírás, rívás, fogcsikorgatás, a parancsnok hallani sem akart más megoldásról, minthogy engem öreg határőrök kiséretében kitoloncoljon az országából. Először persze annyira abszurdnak tünt az ötlet, hogy csak azért ne engedjenek be az országba, mert nincs feltüntetve az EU az útlevelemen, hogy biztosak voltunk benne, hogy a parancsnok téved. Ezért teljes magabiztossággal hivtam fel a magyar tiszteletbeli konzult (a számát a francia nagykövetségen keresztül sikerült kideriteni - a Pati, akit pár órával később a vonatról szállítottak le hasonló okokból, mint minket, mikor segítségért a Magyar Külügyminisztériumhoz fordult, a Kambodzsai külképviselet számát kapta meg. Mikor őket felhívta, kapott végül egy számot, a gambiai nagykövet asszonyhoz, aki elmondta neki, hogy nem először találkozik ezzel a problémával, és hogy többször is felhívta a Magyar Állam figyelmét, hogy tájékoztassák rendesen az állampolgárokat, de persze mindenki baszik itt az utca emberére, és nem csak, mert mindenki baszik itt holmi gambiai nagykövetekre is), de kiderült, hogy bár a tiszteletbeli konzul egy nagyon kedves úriember, akinek utolsó pénzeimen volt még ideje elmesélni nekem, hogy édesanyja magyar volt, de ő már sajnos nem tanult meg magyarul, sajnos semhogy nem tartózkodott Dakarban, sem nem tudott nekem segiteni, mert mint elmondta, legalabb 8 napba tellene hivatalosan elintézni az ügyet. Kérdésemre, hogy mi is itt akkor most az igazság, és kell-e nekem vízum ő is csak azt tudta mondani, hogy elvileg nem, gyakorlatilag igen. Éljen a bürokrácia! Kedvesen felajánlotta ugyan, hogy szívesen beszél a parancsnokkal, de a gonosz az gonosz, és a parancsnok nemhogy nem egyezett bele, hogy felhívja a nagykövetetet, de megtagadta még azt is, hogy a saját számát és nevét megadja. Viszont már leszedette a cuccainkat a buszról.

Annyi szerencsénk volt, hogy a buszsofőr volt olyan rendes (és már elege volt, hogy egy órája csak ránk vár), hogy megigérte, hogy a következő busszal ingyen elmehetünk, a következő busz pedig másnap reggel indult volna tovább. Gyors számolgatás, azzal még van egy kis esély, hogy elérjük a repülőt, max Dakarból már semmit sem látunk. Na meg nem mintha lett volna más választásunk, mert a cuccaink már a busz mellett a porban hevertek, a határőr pedig már melegítette a motort, hogy visszavisz a malii határra. Megígérték nekünk, hogy a kayes-i konzulátuson gond nélkül megkapjuk a vízumot, hogy fél perc lesz kiállíttatni és hogy utána gond nélkül átléphetjük a határt. Mivel, én szerencsétlen, elhittem nekik, és mivel Kayes 100 km-re van a határtól ezért úgy voltunk vele, hogy minden pénzt megér, hogy minnél hamarabb eljussunk oda, nehogy aztán az legyen, hogy az orrunk előtt zárják be a konzulátust. (ha most tudnátok lengyelul akkor leírhatnám, hogy olaboga, de persze nem tudjatok mi az.... hatasszunet). Szóval kiderült, hogy van busz Kayesba, ami csupán 3500cafat (cfa patis becézete), de még csak 4 személy van, velünk együtt is csak 6 és húsz személyes a busz... (azok kedvéért akik nem értik: a busz csak akkor indul, ha megtelik, reális jóslások szerint talán aznap este...) Kénytelenek voltunk kocsit bérelni ami csupán 19000 cafatunkba került, mert találtunk még két pancsert aki velünk jött. A sofőr persze se franciául nem tudott, se azt nem tudta, hogy hol van a konzulátus, de ha akkor tudtam volna amit ma tudok, akkor nem idegeskedtem volna: merthogy a konzul kéthetes szabadságon volt Bamakoban (700 km), és rajta kívül nincs más aki kiállíthatja a vízumot. És most jön a slusszpoén: a köcsög parancsnok ezt jól tudta, mert felhívta a konzult, még mielőtt minket utnak indított. Sőt, a konzul még azt is megmondta neki, hogy engedjen át minket, de a parancsnok ezt is megtagadta. De ezt akkor még nem tudhattuk, csak keringtünk Kayes utcáin, ordítoztunk a sofőrrel, és izzadtunk, aggódtunk, de mégis tele voltunk jóreménységekkel. Már jócskán az ebédidő fele tartottunk, uh a konzulátus dolgozóit nem is találuk a konzulátuson, hanem az utcán ültek, és az épület árnyékában falatoztak, de egyikőjük így is volt olyan kedves, hogy (egy teljességel haszontalan - de ezt se tudhattuk akkor) levelet írt egy vámtisztnek, és megígérte nekünk, hogy ha ezt a vámtisztet felkeressük, akkor ő mindent elintéz számunkra. A levél tartalma a következő volt: "Cher Név (nem emlékszem), je te confie ces Hongrois de les faire passer par la frontiere. Appelle moi - Név (megintcsak nem emlékszem)", de ilyen szép titokzatos levelet sose tartottam a kezemben, bár egyértelműn látszik belőle, hogy ugyse lehet vele mit kezdeni. No sebaj, mi még mindog jóhiszeműen visszazúztunk Diboliba (Mali határ), ahol találkoztunk a Patiékkal, akiket mint már korábban említettem az egyetlen vonatról szedték le, ami a héten Dakarba ment. Felkerestük az ajánlást, akinek az egyetlen értelemes tanácsa az volt, hogy fizessük le a parancsnokot. (Mintha ez nekünk egy nappal, es 20e cafattal hamarabb nem jutott volna eszünkbe). Aztán csak azért, hogy valami hasznot is húzzunk ebből az egy napból és 20e cafatból még kihúztuk a srácból a nagykövet meg a konzul telefonszámát, csak úgy, hogy legyen mit rakni a spájzba. Persze hivogattuk utána a számokat rendesen, de minek, hiszen végül egy napon belül másodszorra is sikerült kitoloncoltatnunk magunkat Szenegálból. Persze addigra már ahhoz is késő volt, hogy megadják a módját a kitoloncololásunknak Szenegálból, úgy ahogy illik, rendőri kisérettel, úgyhogy magunknak kellett megszervezünk a taxit ami elvitt a szállodába, csakazért, hogy másnap reggel visszamehessünk az útlevelünkért, és akkor már annak rendes útja és módja szerint igénybe vegyük a szenegáli határőrség dzsipjét.

Ígyhát másnap reggel elváltunk a Matyitól, én már biztos voltam benne, hogy le fogom késni a gépemet, a kérdés már csak az volt, hogy vajon eltoljam-e a dátumot, vagy tegyem is át Bamakoba, ha már egyszer úgyis vissza kell mennem oda vízumot csináltatni. A Matyinak muszáj volt folytatnia útját Dakar felé, mert az ő jegyét már nem lehetett megváltoztatni. Már akkor beteg volt, és azóta is lelkiism furdalásom van, hogy így magára hagytuk szegényt. Másnap hajnali 6ra futott be a busza Dakarba, és valószínüleg 40 fokos lázzal érkezett.

Nekem pedig szerencse a szerencsétlensében, hogy a busztársaság engem is ingyen szállított vissza Bamakoba, sőt a buszsofőrök voltak olyan jófejek, hogy rábeszéltek, hogyha sikerül másnap reggel megcsináltatnom a vízumot, akkor visszavisznek Dakarba, ingyen. Nekem pedig megint beindult a fantaziám, a Dakari melórol, a Youssou N'Dour-os estékről, búvárkodásról, és tengerparti napozásokról. Így másnap reggel nyitáskor ott voltam a Szenegáli nagykövetség kapujában, elméletileg fél nyolctól van nyitva a hivatal, Bamako másik végében, de amikor9kor megérkezett a konzulasszony, teljes természetességgel jelentette ki, hogy még várni kell, mert a titkárnője még nem ért be, nélküle pedig nem tudja kiállítani a vízumot. Mondanom sem kell, hogy a buszt persze lekéstem, mert a titkárnő fél 11kor ért be, ugyanis strájkoltak valami bankban, és még akkor is kijelentette, hogy a vízum legkorábban kettőre lesz kész. Én közben telefonlázban éltem, folyton hivogattam a buszsofőröket merre járnak, hátha beérem őket, és végül tényleg sikerült egy olyan megoldást találni, hogyha összekapom magam, akkor a határon (a jól ismert szenegáli átlépőn) bevárnak. A minibusz ami elvitt volna odáig olyan kettő és három között indult, és én lóhalálban rohantam vissza a nagykövetségre hogy még legyen időm összepakolni. A portás már úgyköszöntött, mint régi jó barátját, én pedig óriási mosollyal válaszoltam, mint akinek most oldódott meg minden problémája az életben. Vagy nem: a testes titkárnő rosszalló fejcsóválálsa fogadott - én itt hajnalok óta készenléti állapotot tartok fent, de az útlevelembe nem néztem volna bele, ugyanis egy üres oldal sincs ahova bele lehetne tenni a vízumot. Ajánlja, hogy csináltassak új útlevelet. Akkor gond nélkül rögtön beütik a vízumot. Köszi. Akkor már nem lesz rá szükség, az már vízummentességet fog elvezni. Csakhogy hol csináltassam? Kambodzsában bazdmeg?

Friday, October 19, 2007

On the way to Nigeria

As bad as the day started with a piroogue driver who tried to cheat us with 10000CFA it ended up with a beautiful boat trip and smiling nigerian friends. After a 2 hrs sleep in officer Aruna`s house we went to Mamfe`s "port", the place where it is possible to hire a pirogue that can take you to the nigerian boarder. The Cameroonian boarder consisted of a huge light blue cloud that flew after us when we were trying to get into the boat. The english-speaking mummy was very upset that we didn`t intend to visit her office and get her stample before leaving her country, but the only worth to see thing in her cabin was to my surprise a billboard about the protection of the Cross-River gorillas. This made that I closed this woman to my heart even if she didn`t help us struggling with tha pirogue driver, but even without her help we managed to get back our 10000CFA. It coasted a one hour shouting with the driver, but I have to admit that I enjoyed to behave the way I would never do at home, and the fact that we got back our money proved that it was worth to do that:) And so did the trip with the pirogue that was one of my best views in Africa. It took us 3 hours to reach the Nigerian land, and those three hours took us to the middle of a never touched rainforest, with trees hanging over the river, tucans flying above our head, and small bamboo huts occasionally hinted between the green plants. All the way I was thinking about our chimps, how happy thay would be in theese trees. I couldn`t stop imaging Caro watching me from the dense forest, hidden somewhere between the branches and lians. I was picturing her again and again at our goodbye, and how she wipped offmy tears. I miss her, and all the chimps so much.





Tuesday, October 16, 2007

Last days in Cameroon

The way to Nigeria was paved with tiredness and sadness. As we were in a hurry to leave Cameroon before my VISA expires we didn`t really have time to rest, and this made the trip quite upsetting as I would never recommend this road to tired travellers. We arrived to Yaounde almost on time, because with only 2 hrs delay, and we hoped, that after the night spent with no sleeping and even less space in the quite comfortable and just as much crowded 2nd class train so that you cannot find a comfortable position to sleep, that we clould spend the day in Sheri`s appartement. When we arrived there we found there her exhusband, George who said that we should leave right away to Buea to his house, cause later it will be too late and dangeorus. So we spent hardly 30 min in the appartment, but the whole day travelling on buses, first from Yaounde to Douala, then from Douala to Buea. We thought it was unconfortable till our move-on from Buea.

We spent 2 nights in George`s house, he was so nice he just sent us up there and said we can stay as long as we want to, that was a luxury really, to have a bathroom with hot water and tv and all that kind of stuff that you have in european houses. And Buea is just amazing. I always heard that the northern part of Cameroon is different, from the french part, and without doubt you can feel the difference. We went to Limbe too, and even passing the small villages gave me the same opinion. You have a nicer climate, cause you are near to the ocean, and Buea is at the foot of Mt Cameroon, that is just so impressive. The first day I woke up, and came out on the veranda and I lifted my eyes, and what I saw was a huge mountain staring at me from up above, it was so impressive and so frightening at the same time. You can never see the top because it is covered by clouds, and you have the impression that the gods are living there. I am sure there are tons of tales and legends about this mountain. I didn`t found out yet any. Anyways Buea and Limbe give me the impression of being in the late 30`s in the south of the states, or maybe I don`t know how it was then, but still I keep thinking about that movie with Whoppi Goldberg and Danny Glover, I think the title is Purple colour. This part of Cameroon is much better organised and more clean and I think richer. Buea especially gives me the impression of being very rich, you see a lot of nice european villas. But even the porer houses are nicer, they are made from wood, and they are kind of cosy with little gardens and plants around. And pepole talking pidjin sounds also so nice, and gives me again the impression of the US. People are not as beautiful as those in the central provence, they are more calm, more chilled out, more reasonible. Limbe is beautiful because you have the ocean, but I didn`t get to spend a lot of time there just visited the wildlife center, which was for me so disappointing that is not really worth to write about. The only good thing about them is that they are eager to realease chimps, which is the minimum they can do after the conditions they keep them in.

We decided to leave Buea by road and that was the hardest for me, because I realised that once we got to Kumba, we cannot come back. No chance to do that road twice. Maybe that was my chance, to be sad and to tired to be upset by the road. I was all the time thinking of me leaving Cameroon. I felt I just love this country. I feel like these people are my brothers and sisters. I alamost talked to them like this. I felt so safe almost as at home. I just felt an internal peace. I feel it is a right place. I don`t know why, but I have to come back.

We took a bus from Buea to Kumbe and everybody was assuring us thet the way is not so bad. They were right, the way was not, but our bus definitely was. We realised it right at the acceleration, as the back of the bus was moving left-right-left-right exactely as guys from Sanaga-Yong do when they dance. It was clear: the tire will fell of, the quiestion was only when it was going to happen. Despite Pati`s horrified face she was trying to show to all the police officers who stopped us on the way, everybody just let us go, and the driver always exhibited a great lough right at Pati`s frightened eyes after each bribe. Finally the tire fell off in a huge muddy part, and I have to tell this was our big luck as we were not driving fast and nobody was harmed. But of caurse the driver refused to pay back the ticket price so the trip costed us double price, even if we managed to stop a nice pick up, who took all the passangers, we had to pay him almost the same price, because in cameroon no favor is for free.

Arriving to Kumba we found out, that there is a pick up to Mamfe, but is very expensive due to the very bad road. We had no time so we had to risk. Pati was saying that no road can be as bad, as Kenya`s roads, but she was wrong. We were already used to the cameroonian way of travelling, what means that there is always room for a new passanger. In normal buses and minibususes it is of caurse not comfortable but bearable. In a pick up it is a real masacre. They put always one more person, than the vehicle allows, but in those muddy and bumpy roads it should be punished. We were 14 passangers in a pickup that is made for 9 persons and the top was packed with heavy luggages, fruits, vegetables, chairs, tables, and whatever else you can think of. But I think we were the only loosers who payed for their luggage. When we took off we found out that there are three more persons hanging from the car, or sometimes running after it. First we thought they didn`t pay for their ticked, but soon we found out, that they are payed to travel with us. They were the push-push guys. Sounds funny, but they had the most terrible job I have seen here in Cameroon. They had to hang on the car from outside, nevermind what was the weather, and whenever we arrived to a muddy place they had to jump off and push the car, or just simply balance it standing barefoot in mudd reaching their knees. They gave me force not to think about the inconveniances of our situation: no air, no room for your butt, legs, shoulders and hands, no movement, no sleep. The road was supposed to last 6 hours but after six hours we had a dining stop and we were terrified to hear that we were only halfway. We were not looking forward for the next 6 hours struggle. But somehow we managed, and we were already so exhausted that nothing could suprise us. Even not being stucked only 3 km from our destination. The mudd was too big and all the cars blocked the road. It was 3 at night and the only way to reach Mamfe was to walk with our backpacks in the muddy jungle with our headtorch. To our relief the chief of the police was also walking with us, but we came to know it only when after a few minutes walking we found a pair of shoes stuck into the mudd and he unhidden hus gun to secure us. Pati`s first thought was that it`s now that he is going to kill us, but then we found some underpants and some clothes that were teared apart. Nothing else, we arrived safe to Mamfe, and officer Aruna put us up for the night, that means for 1 hour, because we had to leave early to reach the pirogue we wanted to leave with Cameroon.

Bucsu Sanaga-Yongtol

Tudom, tudom, nagyon reg nem jelentkeztem, uh nehez az egeszet bepotolni, de tudjatok hogy van ez... Eloszor szeptemberben kezdtem el szomoru lenni es erezni az elmulast, lehet hogy Kim balesete es Sheri tabortbol valo tavozasa miatt. Akkor mindenki hulyenek nezett, hiszen hatra volt meg masfel honapom, uh ott aztan nem is beszeltem errol, csak nektek, a taborban csak fekudtem egy kidontott fan Kadeyvel a hasamon, vartam hogy o elalaudjon, neztem a naplementet, es sirtam. Tudtam akkor, hogy miert sirok: mert majd az elutazaskor nem lesz idom. Szoval az utolsoi hetet a bepotolasokkal toltottem, de igy sem volt idom mindenre. Agnes pont az utolso honapra erkezett vissza, es ezzel veget ert a Sheri fenyjelezte nyaralas. Foleg amikor egy hettel kb az elutazasom elott Agnes az egyik munkanap utan odajott hozzam es kedevesen elkezdett arrol beeszelni, hogy nem jo az ha baratkozom a helyiekkel, merthogy meg kell erteniuk, hogy semmit nem varhatnak el tolem, hogy nem fogok nekik segiteni ha visszamegyek Europaba, sot el fogom oket felejten es soha nem jovok ide vissza. Ez a beszelgetes csak ket okbol kifolyolag esett rosszul: 1. mert tudom hogy vissza fogok jonni, es ezt Agnes is tudja sztm, mert o is ott volt amikor bucsuztam Sheritol, es hallotta ahogy Sheri azt mondta nekem, hogy nincs mit bucsuznunk, hiszen o ugyis tudja hogy visszajovok, es erre en csak bologattam, hogy iogen visszajovok. Szoval szarul esik, hogy ujfent csak leszar, es azt gondolja hogy ez csak affele szobeszed. 2. meg miert gondolja ezekrol az emberekrol, hogy nem szerethetnek engem csak ugy magamban, csak ugy a penzemtol fuggetlenul. Nekem nincsenek illuzioim veluk kapcsolatban, es tudom, hogy sohasem leszek egy kozuluk, de tenyleg ugy erzem, hogy sokan kozuluk azert szerettek aki vagyok, es nem azert amit adtam nekik. Mert az igazsag az, hogy a 6 honap alatt nem adtam nekik semmit, megis en voltam az az onkentes akit az utolso nap kikisertek a palyaudvarra, es erre ha jol tudom az utobbi idoben nem volt pelda. Legalabbis nem azokkal az onkentesekkel aikikrol nekem tudomasom volt, azaz az elottem levo 2 eresztes. de errol majd kesobb.

Szoval az utolso het szanalmas kapalodzasokbol allt, ugy tetettem mintha ez nem is lenne igaz, es mintha nem kellene mindjart lelepnem. Az utrolso ket hetben jott egy izraeli paros onkentesnek, aztan egy volt onkentes, egy ausztral srac, aki csak ket hetre jott, mert valahogy ugy szolt a jegye vissza europabol. Szoval sokan voltunk es jo volt a hangulat, minden este sorozes, meg beszelgetes. Az utolso szabadnapomon lesetaltam a falvakba aztan este becsatlakozott Laura, Jen meg Richard es palmabort ittunk a helyiekkel, Timothy, az egyik munkas pedig halalra ijesztett az utazas elott Nigeriaval, merthogy o dolgozott ott fel evig, es nem nagyon ajanlotta. Aztan miutan mar kelloen berugott tovabb remitett helyi kannibal sztorikkal, de akkor mar mindenki nevetett rajta, meg rajtam, de nem azon hogy o csak ijesztget, henem azon, hogy en megremultem.

Aztan a kovetkezo heten valami csodaval hataros modon sikerult ravennunk Agnest, hogy engedje meg, hogy Jen es Laura is bejojjon velem a varosba amikor Patiekra fogok varni a vonaton. Ugyhogy 1 het alatt sikerult tobbet buliznom itt, mint egesz 6 honap alatt. Merthogy oriasit tancoltunk harmasban. Ugy volt, hogy bejon velunk egy ket dolgozo is, de aztan vegul nekik nem sikerult motort talalniouk, ugyhogy csak harmasban lanyok marasdtunk, eloszor kisse para volt, annak ellenere, hogy a varosban mindenki tudjha, hogy mi a Sanaga Yong onkentesei vagyunk, attol meg azert para 3 feher lanynak egyedul koszalnia egy ivoban afrikban. De szerencsenkre hamar feltuntek ismerosok, akik vigyaztak rank, ugyhogy nagyon jol ereztuk magunkat. Viszont aznap nem tul sokat aludtam, es masnap volt a vonatunk Patiekkal, ami ejjel 1 es 4 kozott szokott indulni, ugyhogy kisse kedvetlenul gondoltam az utazasra. Aztan ugyebar csutortok az utazas napja sok sirassal telt, de mindenki hiperedes volt, pl elmentem Lauraval meg az ugyeletes caregiverrel korebajarni a majomkaramokat, es aztan becsatlakozott hozzank masik ket caregiver valami szedett-vedett indokkal, es csak ott ultunk oten, figyeltuk a majmokat, es olyan volt mintha megallt volna az ido. Legszivesebben kove valtam volna,hogy soha senki ne tudjon onnan elmozditani. Aztan akarhanyszor lementem elbucsuzni a majmokhoz sirtam. Es akarhanyszor buucsuztam az emberektol sirtam. Indulas elott meg aludni szerettem volna egy orat legalabb, de Agnes ugy dontott, hogy koran kell beindulni a varosba es o is velunk fog jonni, mert egy halott no teste haza kellett hogy szallitsak egy kozeli faluba. Laura es Jen is jottek, haborogva, hogy igy aztan nem nagyon lesz idonkl bucsuzkodni. Aztan legnagyobb meglepetesemre a faluval valo keresztezodesben megjelent ket srac, hogy ok is jonnek. Es mikor megerkeztunk Belaboba legnagyobb meglepetesemre a vonatallomason vartak ram meg vagy 5en. Ugyhogy a vonatallomasi nagy siras rivas helyett nagy tancolas es ivas lett a bucsuzasombol. Mindenki vagy ezerszer megigertette velem, hogy visszajovok, es ez jo kifogas volt, hogy miert is ne legyunk szomoruak. Szoval mostmar csak erre kell fgondolnom, es ha tartani akarom a szavam akkor nincs miert szomorunak lenni, meg visszajovok.

Thursday, September 6, 2007